Spis treści
TogglePóźny, mroźny wieczór. Okolica powszechnie uznawana za bezpieczną. Samotny powrót do domu wśród kamienic i mieszkalnych bloków, być może nawet pośród ludzi mijanych na ulicy. Czujesz brak zagrożenia? Pewność, że lada chwila przekroczysz próg swojego ciepłego, przytulnego mieszkania i oddasz się błogiemu odpoczynkowi?
Jeżeli pokładasz nadzieję w reakcji na zagrożenie twojego bezpieczeństwa u przypadkowo spotykanych ludzi, możesz się przykro rozczarować. Rozproszenie odpowiedzialności może okazać się zbyt duże i, jak na ironię, w wielkim tłumie na próżno będzie szukać wsparcia i pomocy.
Publiczne zabójstwo
Najbardziej dramatycznym przykładem rozproszenia odpowiedzialności było zabójstwo Catherine „Kitty” Genovese w 1964 roku w nowojorskiej dzielnicy Queens. Około trzeciej nad ranem zimnego, marcowego dnia, niespełna 30-letnia Kitty wracała do domu z pracy. Dzień jak co dzień. Catherine pracowała jako kierownik baru w niewielkiej tawernie Ev’s Eleventh Hour Club. Powroty nad ranem do domu były dla niej zwyczajne.
Feralnego dnia o 3:15 zaparkowała samochód zaledwie 30 metrów od swojego mieszkania. Na tak krótkim odcinku zaatakował ją nożem Winston Moseley, który podążając za nią, zadawał kolejne ciosy. Kitty próbowała uciekać, rozpaczliwie wołając o pomoc. Niestety, nikt z mieszkańców nie pomógł jej w nierównej walce z oprawcą.
Efekt widza, czyli 37 patrzyło i nikt nie pomógł
Świadkowie zdarzenia – lokalni mieszkańcy – byli świadomi tragedii, która rozgrywała się tuż pod ich oknami. Z każdą minutą morderczego aktu przemocy na Catherine zapalały się światła w kolejnych mieszkaniach. Jedynie lokator z siódmego piętra, Robert Mozer, próbował wesprzeć młodą dziewczynę.
Otworzył okno i krzyknął do sprawcy, aby natychmiast zostawił dziewczynę w spokoju. Moseley rzeczywiście odszedł, ale do krwawiącej i szlochającej Kitty nikt nie zszedł…
Dziewczyna podęła więc próbę dostania się do mieszkania i o własnych siłach dotarła niemalże pod drzwi swojego bloku. Jednak napastnik, wykorzystując ludzką obojętność, wrócił i ponownie dźgnął ją nożem. Kolejne krzyki Catherine znowu go spłoszyły.
Jednak im dalej udawało się Kitty dojść, Moseley wracał, by zadawać kolejne ciosy.
Przez niemalże 40 minut na spokojnym osiedlu rozgrywał się prawdziwy dramat. Nikt nie pomógł Kitty, nikt nie zadzwonił po karetkę ani na policję. Sąsiedzi obserwowali w oknach konanie kobiety z 17 ranami kłutymi i jej błagalne okrzyki o pomoc.
Ulegli przerażającej bierności. Dlaczego?
Świadkowie zabójstwa Kitty zeznawali później, że według nich nie była tak poważnie ranna, aby móc sądzić, że potrzebuje natychmiastowej pomocy (!). Inni twierdzili, że nie dzwonili po policję, przekonani, że z pewnością ktoś już to uczynił.
Jeden z lokatorów uznał całe zajście za kłótnię kochanków.
Część osób przyznało, że bało się zareagować. Byli jednak i tacy, którzy twierdzili, że nie chcieli się w to angażować. Na wyjaśnienie swojej pasywności mieli wiele wymówek, jak choćby to, że z sypialni nie było widać dostatecznie dobrze tej dramatycznej sytuacji, albo byli po prostu… zmęczeni.
(Nie)ludzka obojętność
Przypadek Kitty Genovese stał się inspiracją dla badań socjologicznych i psychologicznych nad fenomenem ludzkiej obojętności. Dyfuzja odpowiedzialności, znana bardziej z przekazów medialnych jako znieczulica społeczna, odpowiada, jak doszło do tak skrajnego przykładu braku reakcji na atak w przestrzeni publicznej.
I choć coraz częściej pojawiają się głosy, że świadków zdarzenia było znacznie mniej, i to jedynie media nakręciły spiralę szoku i niedowierzania, bezsprzecznym pozostaje fakt braku reakcji nawet wśród garstki widzów zdarzenia.

Niewzruszone omijanie nieprzytomnych ludzi na ulicach, osób które zasłabły, bądź są w fizyczny sposób atakowane, jest na porządku dziennym. Coraz rzadziej decydujemy się pomagać innym.
Przykładem tego jest relacja gimnazjalistki ze Strzelec Opolskich, która przebywając nad stawem, usłyszała wołanie o pomoc. I choć wypoczywało nad nim wielu dorosłych, nawet na prośbę 16-latki, nie zdecydowali się oni sprawdzić co się dzieje i skąd dobiegają krzyki. Dlaczego lekceważymy wołania o pomoc?
Im mniej, tym lepiej, czyli czym karmi się znieczulica społeczna
W 1970 roku, J. Darley i B. Latane przeprowadzili eksperyment, w którym prosili ludzi o wypełnienie ankiety przed badaniem, na udział w którym dobrowolnie się zgodzili. Nie wiedzieli jednak, że dokładnie tym badaniem będzie ich… reakcja w poczekalni.
Badani zostali poddani próbie polegającej na ocenie ich interwencji w sytuacjach takich jak kradzież pieniędzy pozostawionych na widoku przez naukowców, wydobywający się dym z pomieszczenia obok oraz odgłos upadającego człowieka w sąsiednim pokoju.
Badacze przeprowadzali eksperyment wielokrotnie, zmieniając liczbę osób przebywających w poczekalni. Efekt? Obecność dużej liczby osób zmniejszała skłonność do pomocy.
Także inne eksperymenty i obserwacje naukowe wyraźnie wskazują, że im więcej świadków zdarzenia, tym mniejsza szansa na otrzymanie z ich strony pomocy. To rozproszenie odpowiedzialności jest efektem przerzucania jej na osoby z otoczenia: zareagować może przecież ktoś inny.
Zjawisko to ma także dużo wspólnego z konformizmem: skoro nikt nie reaguje, to widać nie ma takiej potrzeby; dlaczego ja miałbym to robić?
Sytuacje ataków, napadów czy ogółem sytuacje kryzysowe są sytuacjami niejasnymi. Nie do końca wiadomo, co się dzieje, czy należy podjąć jakąś aktywność, a jeśli tak, to co konkretnie należy zrobić. Wyznacznikiem odpowiedzi na te pytania stają się więc inni ludzie obserwujący zdarzenie, którzy… zastanawiają się dokładnie nad tym samym.
W efekcie nikt nie podejmuje działań o charakterze pomocowym, a ofiara zdana jest sama na siebie. To właśnie wzajemne przerzucanie odpowiedzialności na innych mieszkańców osiedla w dzielnicy Queens spowodowało śmierć młodej kobiety w 1964 roku.
Czasem wystarczy reakcja jednej osoby do tego, aby zainicjować działania pozostałych obserwatorów. I choć członków takiej spontanicznej, chwilowej zbiorowości nie łączą żadne więzy ani trwałe relacje (jak np. w sytuacji ulicznego napadu), to poczucie wspólnie wyznawanych wartości może uruchomić syndrom myślenia grupowego – działania tak jak pozostali.
Wielu psychologów społecznych zajmowało się badaniem zjawiska rozproszenia odpowiedzialności czy też tzw. efektu widza.
Niektórzy z nich są zdania, że największe prawdopodobieństwo udzielenia pomocy zachodzi wtedy, gdy świadków jest maksymalnie… dwóch. Wówczas odpowiedzialność za dalszy bieg wydarzeń nie ma po kim się rozproszyć, a świadkowie, jako jedyni obserwatorzy zdarzenia będą czuli się zobowiązani do udzielenia pomocy.
Wywołaj do tablicy pana w niebieskim swetrze

Jednak to przypadek rządzi liczbą świadków napadu. Żeby rozpaczliwe wołanie o pomoc było skuteczniejsze, nie warto ograniczać się do klasycznego Ratunku! W miejscu publicznym, pełnym przechodniów, wybierzmy osobę, do której zwrócimy się bezpośrednio. Najlepiej nawiążmy kontakt wzrokowy albo wskażmy ją palcem. Wyznaczenie konkretnej osoby wywoła w niej poczucie obowiązku pomocy. Nie nastąpi wówczas rozproszenie odpowiedzialności wśród tłumu. W sposób ewidentny obarczymy odpowiedzialnością za nasze bezpieczeństwo tę osobę, a to ułatwi jej podjęcie działania.
W przypadku ataku na osiedlu mieszkaniowym lub klatce schodowej krzyczmy Pożar! Pali się! Tego rodzaju komunikaty angażują lokalną społeczność, bo mówią o niebezpieczeństwie dla wszystkich. Kiedy już ktoś wyjdzie sprawdzić co się dzieje, niemal na pewno zareaguje. To może wystarczyć choćby do spłoszenia napastnika.
Nie zawsze warto jednak liczyć na zaangażowanie innych ludzi.
Dlatego tak ważne jest dbanie o własne bezpieczeństwo, choćby poprzez unikanie sytuacji ryzykownych, o czym przeczytasz w dekalogu bezpiecznych powrotów do domu, i przygotowanie się na odpowiednią reakcję w sytuacji zagrożenia. Jeśli obawiasz się rozproszenia odpowiedzialności, poradź sobie na własną rękę z sytuacją zagrożenia, rozpraszając uwagę agresywnego napastnika np. za pomocą gazu pieprzowego lub znieczulając go paralizatorem.
Nauka potwierdza bowiem znaną prawdę: Umiesz liczyć? Licz na siebie!
Dlaczego ludzie nie reagują? Bo zdarza się, że osoba wyglądająca na pokrzywdzoną po „uratowaniu” nie tylko odmawia oskarżenia oprawcy, ale jeszcze wraz z nim oskarża „ratującego” o pobicie itp. Może to nieludzkie co napiszę, ale nigdy nikomu w takiej sytuacji nie pomogę – moja skóra jest dla mnie ważniejsza.
Grzegorzu, często słyszy się właśnie o dbaniu o własną skórę – ale nie z powodu obaw o oskarżenie przez napadniętą osobę, ale raczej ze strachu o swoje życie i zdrowie. Ludzie nie chcą ryzykować dla obcego człowieka, bo nie wiedzą, czy sami nagle nie zostaną zaatakowani i czy będą umieli obronić siebie.
Ciekawe spostrzeżenia. Czuję, że nie wiemy i nie uczono nas o tym tyle, ile powinniśmy wiedzieć
Stale szukamy innych, aby ktoś nas wyręczył z niezręcznych sytuacji. Kiedy byłem studentem zabrałem dziewczynę na randkę na jakiś koncert jazzowy w naszym mieście. Słuchaliśmy muzyki i zdecydowaliśmy się na spacer po okolicy. Mineliśmy trzech pijanych mężczyzn. Przeszliśmy kawałek dalej, spojrzałem przez ramię i zobaczyłem, że jeden z nich potyka się na ulicy i upada na nią twarzą do przodu. Leżał tak nieruchomo. Jeden z jego kumpli próbował mu bezskutecznie pomóc, a drugi siedział i się śmiał. Moim instynktem była pomoc, ale wszelkiego rodzaju sytuacyjne sygnały wywierały na mnie presję: mężczyzna miał już pomoc kumpla, do tego był pijany i inni świadkowie byli obecni i nic nie robili. Odwróciłem się plecami i poszedłem, czując się nieco winnym, ale usprawiedliwionym. Teraz sobie uzmysłowiłem, że to właśnie był efekt obserwatora w tłumie.
Takie katastrofy są nieuniknione, taka natura ludzka. Tutaj jak najbardziej mają uzasadnienie podsłuchy, które są świadkami wielu takich wydarzeń
Uważam, że ten artykuł podkreśla wiele problemów związanych z rozproszeniem odpowiedzialności. Kiedyś szkolono mnie, jak ważne jest, aby powiedzieć konkretnej osobie, aby zadzwoniła po pomoc. Jednak nie raz podsłuchy udowadniały brak wiedzy tłumu