W rok 1945 powoli opada ciemny dym z kominów mazurskiej wsi. Snuje się za listopadową, białą mgłą. W las, gdzie pewna kobieta wytrwale wykopuje dziurę w chłodnej ziemi. Jej zmarznięte dłonie nie są przyzwyczajone do takiej pracy, mimo że od marca, kiedy Armia Czerwona zabrała jej męża, jest zmuszana do służenia Rosjanom, którzy zamieszkali w jej dawnym majątku – pałacu w Gubławkach – zmienionym w PGR. Rok wcześniej, jesienią 1944, dwie kilkuletnie córki – Margarete i Waldtraut – razem z opiekunką wysłała na Pomorze, żeby uchronić je przed nadciągającym frontem radzieckim. Jej samej i mężowi nie udało się uciec. Ta kobieta to Hildegard von Finckenstein, żona Hansa Joachima – jednego z najpotężniejszych hrabiów w Prusach Wschodnich, którego ród zjawił się tu już w XIV wieku. Teraz Hildegard zostawia cały swój dobytek i wyjeżdża do Berlina, ma nadzieję spotkać się tam z córkami. Co w takim razie ukrywa tutaj, między posępnymi drzewami pobliskiego lasu?
O tym świat przekona się dopiero 73 lata później. Jest majówka. 14-letni Patryk przyjechał razem z rodzicami do domku letniskowego w okolice wsi Gubławki. Chłopak interesuje się survivalem i zamierza sprawdzić, czy poradzi sobie w czasie samotnej nocy w lesie. Buduje szałas, w którym przenocuje, ale niespodziewanie trafia na coś twardego tuż pod ziemią. To dwie stare kanki na mleko. Szybko powiadamia o tym rodziców. Ci z kolei o znalezisku powiadamiają Michała Młotka z Iławskiej Grupy Poszukiwawczej. W ten sposób znalezisko szybko zostaje rozpoznane.
Co kryją stare kanki na mleko?
Pierwsza z nich jest w kiepskim stanie. Czas otworzył ją przed odkrywcami. W środku jest mundur i ekwipunek oficera Wehrmachtu oraz luneta myśliwska. Druga natomiast została świetnie zabezpieczona – materiałami, wełną i futrzaną czapką – dopiero poniżej znajdują się wyjątkowe dokumenty zawinięte w papier. Marki niemieckie, listy, zdjęcia, testament, dzienniki jeszcze z czasów I wojny światowej prowadzone przez Hansa Joachima von Finckensteina i odręczne rozkazy oficera Armii Czerwonej.
Depozyt von Finckensteinów jest jednym z cenniejszych znalezisk ostatnich lat na Warmii i Mazurach. Został znaleziony przez amatorskich pasjonatów historii, ale dla nich było to oczywiste, że nie zostanie w ich rękach, tylko trafi do rodziny lub muzeum*. Wiele znanych skarbów zostało znalezionych przypadkiem, a to – w kontekście niedawnych zmian w przepisach – rodzi pytanie: czy obecne prawo o zabytkach jest dobre… dla zabytków?
Poszukiwania wykrywaczem jedynie z pozwoleniem
Zacznijmy od tego, że przed wyprawą z wykrywaczem trzeba złożyć odpowiedni wniosek wraz z kilkoma załącznikami i wnieść opłatę skarbową. Dopiero wtedy można obudzić w sobie Indianę Jonesa – w przeciwnym razie, czyli jeśli ktoś wybierze się z wykrywaczem bez pozwolenia, przeszukując niedozwolony obszar, może mu grozić nawet kara więzienia. A więc nielegalne chodzenie z wykrywaczem zmieniło swój status z wykroczenia na przestępstwo – i to jest właśnie podstawowa zmiana w przepisach.
Jak zorganizować swoje poszukiwania tak, żeby samemu nie być poszukiwanym?
Wniosek pobieramy ze strony urzędu ochrony zabytków lub urzędu miasta czy gminy odpowiadającej za teren, na którym będziemy prowadzić poszukiwania, tak jak w Warszawie czy we Wrocławiu. Do wniosku dołączamy wszystkie dokumenty wspomniane w infografice – dwa egzemplarze mapy w skali 1:25 000, na której zaznaczymy teren naszych działań oraz harmonogram poszukiwań. Warto też dodać oświadczenie o informowaniu urzędu ochrony zabytków o wszystkich znaleziskach i przygotowywaniu sprawozdań z poszukiwań, zgodę właściciela terenu oraz opis sprzętu, z którego korzystamy.
Później pozostaje nam już tylko opłata skarbowa (82 zł) i oczekiwanie na odpowiedź, która powinna pojawić się w ciągu miesiąca.
Dlaczego przepisy się zmieniły?
Głównym powodem była chęć ochrony zabytków. Pojedynczy przedmiot wydobyty z ziemi często traci swój kontekst historyczny – nie może on już dostarczyć żadnych informacji ani o samym sobie, ani o otoczeniu, w którym został znaleziony. Bardzo trudno wtedy ocenić jego wiek, funkcję jaką pełnił w dawnych czasach czy okoliczności, w jakich mógł się znaleźć w tym miejscu. Jeżeli poszukiwacz skarbów nie był tego świadomy, to bezpowrotnie niszczył takie stanowisko, a w najgorszym wypadku znalezione przedmioty lądowały na aukcjach internetowych, a nie w muzeum – odpowiednio zabezpieczone, opisane i dopisane do historii naszego kraju. Czy jednak zaostrzenie kar to dobra droga do lepszej współpracy między detektorystami a archeologami?
*Więcej o tej historii dowiecie się z artykułu na blogu wspomnianego Michała Młotka – zdziennikaodkrywcy.pl.
Poszukiwania z wykrywaczem to bardzo fajna sprawa, w szczególności dla dzieciaków. Ja sam bardzo często zabieram syna na takie wyprawy i mimo, że trzeba najpierw załatwić kilka formalności, to uważam, że jest to naprawdę wartościowe spędzanie czasu i niezwykłe hobby, dzięki któremu możemy odnaleźć fajne i interesujące przedmioty sprzed wielu lat. Gorąco polecam taką przygodę i proszę się nie zrażać opłatą itp. Właściwie cena jest przystępna dla przeciętnego człowieka, więc nie ma co się zastanawiać, tylko trzeba działać.
Chciałabym kiedyś wybrać się ze swoim chłopakiem na takie poszukiwania skarbów, ale oczywiście jemu nie chce się załatwiać tej całej papierologii. Uważa za totalne nieporozumienie to, że trzeba się zgłosić do władz z wnioskiem. Opłata opłatą- da się przeżyć. Ale sam fakt, że na własną rękę tak naprawdę nie można używać wykrywacza to irytujące i bardzo zniechęca.
Bardzo fajne hobby i sposób na zabicie nudy, ale najbardziej denerwujące jest to, że trzeba załatwiać jakieś pozwolenia i uiścić opłatę skarbową. Kto to w ogóle wymyślił, żeby za takie rzeczy płacić? Rozumiem, że wszelkiego rodzaju zabytki itp. powinno się zgłaszać do odpowiednich władz, ale po co już na samym początku zniechęcać ludzi do korzystania z wykrywacza?